Przez czerwoną granicę

Gdzieś koło 2010 roku, a może wcześniej, przed Bożym Narodzeniem, mój szef w redakcji „Rzeczpospolitej” – kierownik działu zagranicznego Jerzy Haszczyński – powiedział, że mam napisać reportaż o tym, jak Polacy na Ukrainie i Białorusi będą obchodzić Święta. Na szybki nawet wyjazd było już za późno, musiałem więc oprzeć tekst na rozmowach telefonicznych.

Zadzwoniłem więc do Dowbysza (inna, polska wersja nazwy – Dołbysz), niedaleko Żytomierza, gdzie przed wojną znajdowała się siedziba polskiego rejonu narodowego im. Juliana Marchlewskiego, tzw. Radzieckiej Marchlewszczyzny. Już nie pamiętam, z kim rozmawiałem – na pewno z p. Stefanem Kuriatą, przewodniczącym polskiego stowarzyszenia, już niestety nie żyjącym. Nie wiem, z kim jeszcze… Opowiadali, że teraz w nowo zbudowanym kościele będzie Pasterka, przyjdzie połowa mieszkańców miasteczka, bo właśnie połowa to Polacy i katolicy zarazem. A w centrum Dołbysza już stoi wielka i pięknie udekorowana choinka.

Dowbysz, dawny Marchlewsk – pozostałości pomnika Lenina

A jak było przed wojną? – spytałem. No cóż, choinka potajemnie przynoszono do domu, a w Wigilię, przy szczelnie zasłoniętych oknach, półgłosem śpiewało się kolędy. – Czy dzieliliście się opłatkiem? – brzmiało moje kolejne pytanie. I odpowiedź: tak, jeśli jakiś przemytnik przyniósł opłatek z Polski…

Kościół w Dołbyszu – dzisiaj

Faktycznie, w latach ’30 księża byli już w więzieniach i łagrach, a kościoły zamykano i zamieniano w jakieś składy. Skąd w ZSRR opłatki? Ja natychmiast pomyślałem sobie, że muszę napisać o przemytniku opłatków. A że czytałem rewelacyjne, przedwojenne powieści Sergiusza Piaseckiego o przemytnikach na polsko-sowieckiej granicy, zwłaszcza „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy”, spróbowałem się za to zabrać.

Ulica w Dowbyszu

Spytałem redaktora pewnego wydawnictwa książkowego, ile stron winna liczyć książka. Odparł, że czytelnik musi ją dobrze trzymać w dłoni, więc co najmniej 400 tysięcy znaków. Tyle więc napisałem. Założyłem, że będę pisać dwie strony dziennie, czyli 3600 znaków – a jak nie napiszę, to więcej kolejnego dnia. Udało mi się dotrzymać postanowienia… Potem szukałem wydawcy. Pozytywnie odpowiedziało wydawnictwo LTW z podwarszawskich Łomianek. I tak wydana została pierwsza moja książka!