Po napisaniu powieści dziejących się w przedwojennym ZSRR, w tym – w Radzieckiej Marchlewszczyźnie, czyli polskim rejonie narodowym istniejącym w latach 1925-1935, po nakręceniu filmu na temat deportacji Polaków z tych terenów, logiczne stało się zajęciem się polskojęzyczną prasą w ZSRR jako tematem doktoratu.
Temat zresztą okazał się niesłychanie ciekawy, choć czytanie tamtych gazet, „Trybuny Radzieckiej” z Moskwy, „Sierpa” z Kijowa, „Orki” z Mińska, „Marchlewszczyzny Radzieckiej” i innych, okazało się trudne. Bo jak czytać czystą (czy może raczej – brudną…) propagandę, jak czytać gazety, gdzie poza materiałami informacyjnymi i komentarzami nie ma nic, ani jednego wywiadu, ani jednego reportażu…
Tym niemniej między wierszami zawsze można było coś wyczytać. Mogłem dowiedzieć się, że powszechne było wówczas pijaństwo, że na bazarze w Marchlewsku (dziś Dołbysz, położony koło Żytomierza) towary leżały na gołej ziemi, a w tamtejszym „hotelu” panował brud i smród. No i najważniejsze: że „szkodników”, „wrogów władzy ludowej”, piętnowano po imieniu i nazwisku – a potem jeszcze sprawdzano, czy została im wymierzona sprawiedliwa kara.
Warto jednak podkreślić, że ostatecznym rozrachunku tamta propaganda okazała się całkiem nieskuteczna. Czemu? To już temat na habilitację…